- Nie, ale wykonuję tego rodzaju pracę od ponad piętnastu lat.
- Tato, czy to cię przeraża? - Co? - Dobre samopoczucie w obliczu tylu wypadków śmierci? Schylił się i pocałował ją w policzek. - Tak, Kimberly. Czasami bardzo mnie to przeraża. - Podszedł do swojego worka marynarskiego. - Pomóż mi pakować rzeczy, kochanie. Jedynym sposobem na zakończenie tego wszystkiego jest parcie naprzód. Ale idźmy przed siebie konsekwentnie, krok po kroku. Kimberly skinęła głową. Wzięła głęboki wdech i podniosła jedną z jego koszul. Wydawała się taka zdeterminowana, że Quincy'ego znów rozbolało serce. Spuścił głowę, żeby nie widziała jego oczu. Quincy okłamał córkę. Nie sądził, żeby Albert Montgomery mógł stworzyć ten perfekcyjny plan. Nie uważał, że powrót na Wschodnie Wybrzeże jest bezpieczny. Przeciwnie, był absolutnie pewien, że znów ulega manipulacji, ale nie wiedział, co jeszcze mógłby zrobić. Piętnaście lat był najlepszym z najlepszych, a teraz ktoś pogrywał sobie na nim jak na skrzypcach. Musiało być jakieś inne wyjście. Zawsze jest jakieś inne wyjście... 230 - Nie dowiedziałam się niczego ciekawego o Millosu - powiedziała Kimberly. - Nawet nie ma dużych pieniędzy w banku. Właściwie cały czas na pierwszy plan wysuwał się Miguel Sanchez. O nim napisano więcej niż o Bundym. - To partnerstwo było naprawdę niezwykłe - wyjaśnił Quincy. - Może już nie jest - mruknęła Kimberly. Nie udawał, że źle ją zrozumiał. Worek był pełny. Zapiął go, po czym w końcu popatrzył córce w oczy. - Mogłabyś coś dla mnie zrobić - zaczął zwyczajnie. - Masz dobrą pamięć. Zechcesz sporządzić spis wszystkich, których znałaś w dzieciństwie, swoich znajomych i znajomych rodziny? No wiesz, ludzi, których znaliśmy, kiedy ja i mama byliśmy jeszcze małżeństwem. Kimberly popatrzyła na ojca. Po chwili skinęła, nie wypowiadając ani słowa. - Hej, Kimberly - zawołał cicho. - Pieprzyć balet! Nadal patrzyła ponuro, ale w końcu lekko się uśmiechnęła. W parę minut później Rainie i Quincy zjechali windą, żeby złapać taksówkę na lotnisko. Kimberly dyplomatycznie zgodziła się zostać w swoim pokoju, rozumiejąc, że być może zechcą spędzić parę chwil sam na sam. Quincy uważał, że powinien powiedzieć Rainie coś głębokiego. Ale przychodziły mu na myśl tylko mocno przesłodzone pieszczotliwe określenia. W holu Rainie zerknęła na zegarek. - Dwie godziny - powiedziała. - Nie jedna. - I tak jadę do domu. - Koniec przerwy - przyznała. - Rainie... - Nie pozwolę, żeby cokolwiek jej się przytrafiło - wtrąciła po cichu. - Masz na to moje słowo. Skinął. Uświadomił sobie, że również Rainie podejrzewa, że Montgomery nie nadaje się na samotnego zabójcę. Powiedz coś. Zrób coś. Ucz się na błędach! - Uważaj na siebie - mruknął na koniec. - Ja się nie pcham w paszczę lwa. - Rainie wskazała głową taksówkę, która akurat wyjechała zza rogu. Quincy machnął ręką. Zanim zdążył się przygotować, taksówkarz już wysiadł i brał jego bagaż. - Zadzwonię - oznajmił.