Dotarło do niego, że padł ofiarą ukartowanej
intrygi. Mógł sobie szukać, ile chciał. Nie znajdzie ani śladów, ani żadnego innego dowodu na to, że ktoś poza nim przebywał na jego prywatnej plaży - z Sheilą. Teraz emocje już opadły. Nie, może nawet już nigdy nie opadną. Nie mógł sobie jednak pozwolić na luksus załamania. Nie mógł też opanować gniewu. Nadszedł czas, by spojrzeć na wszystko szerzej, wszystko jeszcze raz przemyśleć. Kto mógł nienawidzić Sheili tak bardzo, żeby ją zabić? Kto jest tak przebiegły i okrutny? Może jakiś psychopata? I kto chciał się na nim zemścić, postępując z uporem i konsekwencją maniaka? Do tego miał teraz na karku Kelsey, dociekliwą jak FBI. Musiał działać szybciej. Na szczęście mógł liczyć na przyjaciół pracujących we właściwych miejscach. Ponieważ jednak zatajał dowód, musiał postępować szczególnie ostrożnie. Teraz jednak... Teraz wszystko się zmieniło. Miał fotograficzną pamięć, co się przydało. Gdy znalazł zdjęcie, od razu wiedział, gdzie rozpocząć poszukiwania. Wiedział, gdzie jest początek najlogiczniejszej ścieżki, która doprowadzi go do prawdy. Tyle że na razie, na gruncie skąpej wiedzy, którą posiadał, ścieżka nie układała się tak, żeby to miało jakiś sens. Nie powinien w każdym razie marnować 33 czasu, tyle że siedzenia tutaj nigdy nie uważał za marnowanie czasu. Tu, na pomoście w Zatoce Huraganów - na maleńkiej wysepce połączonej jednak wąskim pasmem grząskiego gruntu z Key Largo - woda i spokój sprzyjały rozmyślaniom. I wspomnieniom. Długi, letni dzień dobiegał końca. O tej porze świat wyglądał najpiękniej. Dane pamiętał, że jego ojciec miał dosłownie bzika na punkcie tej wyspy. Nazywali ją wyspą, choć właściwie była półwyspem. W domu nie było klimatyzacji, lecz ojciec mówił, że wystarczy bryza. Nie powiesili na ścianach żadnych obrazów. Ojciec mówił, że ich nie potrzebują, że co wieczór mogą podziwiać najwspanialsze dzieło sztuki. Wystarczyło usiąść na ganku i obejrzeć zachód słońca. Patrzeć na kolory nad Atlantykiem: róże, czerwienie, odcienie złota i żółci. Niekiedy niebo było czyste. Błękit przekształcał się powoli w dziwne pastele, potem indygo, a wreszcie w czerń nocy. Gdy piętrzyły się chmury, zabarwiały się kobaltowo, a później zamieniały w tańczące na tle księżyca cienie. Burza też emanowała pięknem, choć w inny sposób. Błyskawice uderzały w wodę jak oszczepy miotane przez wściekłego boga, drzewa gięły się pod naciskiem wiatru. Wszystko, co mówił ojciec, było prawdą. Teraz