- Jest tu ktoś, kogo chyba powinieneś poznać - powiedziała Shelby, podając tacę roztrzęsionej Lydii. Potem otarła
twarz. - Kto, do jasnej ciasnej... - Sędzia przeniósł spojrzenie z Shelby na oszklone drzwi. Shelby dostrzegła stojącą po drugiej stronie Katrinę. 138 - Na miłość boską - wyszeptał. Sposępniał i aż się przygarbił. W tym momencie Shelby zrozumiała, że Katrina mówiła prawdę. Reporterka z Dallas rzeczywiście była jej przyrodnią siostrą. Zaschło jej w gardle i zawirowało w głowie na myśl o prawie dwudziestu pięciu latach kłamstw. - Chyba musimy porozmawiać, tato - wydusiła. - Tym razem żadnych wykrętów. Sędzia gapił się na kobietę w salonie. - Masz rację, Shelby - przyznał cicho. Nie odrywał wzroku od Katriny. Jego twarz miała w sobie coś tragicznego. - Naprawdę musimy porozmawiać. I to zaraz. A więc Caleb Swaggert został zamordowany, pomyślał Shep, patrząc przez upstrzoną owadami przednią szybę swojego pikapa. Ktoś chciał, żeby stary człowiek zginął - ktoś zbyt niecierpliwy, by zaczekać tych kilka tygodni. Kto? Zadręczając się tym pytaniem, Shep zajechał przed swój dom i spostrzegł, że talerz satelity na dachu znowu się przekrzywił. Powinien go poprawić, a przy okazji przytwierdzić kilka nowych asfaltowych gontów. Ale cóż, dach, farba, talerz satelity i wszystkie inne domowe obowiązki, których listę Peggy Sue sporządziła i przytwierdziła magnesem do lodówki, będą musiały zaczekać. Po prostu nie miał teraz czasu na takie rzeczy - musiał się zając drugim morderstwem. Prokurator okręgowy będzie żądał odpowiedzi. Szeryf też. I to natychmiast. Shep wreszcie miał okazję się wybić. Lekarze Caleba Swaggerta byli pewni, że ktoś przyśpieszył wędrówkę starego człowieka na tamten świat, zarządzenie sekcji zwłok było więc jedynie formalnością. Siniaki na żylastej szyi Swaggerta wskazywały, że ktoś najpierw przycisnął mu poduszkę do twarzy, a potem go przytrzymywał. Ale komu zależało na jego śmierci? Kto ryzykowałby oskarżenie o morderstwo, skoro za tydzień, dwa Caleb i tak miał się przywitać ze świętym Piotrem? Zatrzymał wóz przed garażem, wysiadł i poczuł gorący powiew późnego popołudnia. Był spocony pod pachami i na plecach. Miał wrażenie, że w miarę jak przybywa mu lat i kilogramów, każde kolejne lato w Teksasie robi się coraz bardziej gorące i uciążliwe. Minivan Peggy Sue stał w garażu, co oznaczało, że jest z dziećmi w domu. Nie mógł pojąć, dlaczego świadomość, że rodzina na niego czeka, wprawia go w przygnębienie, lecz naprawdę był w podłym nastroju. Zarówno pranie zwisające ze sznurków, jak i to, że większość krzaków pomidorów uschła w ogrodzie, nie poprawiły mu humoru. Miejsce, które nazywał domem przez prawie dwadzieścia lat, nie miało w sobie niczego ujmującego. Prawdę mówiąc, ten zakurzony dom - który należałoby natychmiast pomalować - wydawał mu się ostatnimi czasy pułapką, a nie azylem. Powiedzenie, że dom jest dla człowieka jak twierdza, nigdy przedtem nie brzmiało tak fałszywie. Wyciągając z tylnej kieszeni puszkę piwa, myślał o Viance Estevan, nie pierwszy i zapewne nie ostatni raz tego dnia. Cholera, ma w sobie kobiecość, o jakiej Peggy Sue mogłaby tylko marzyć. I mógłby się założyć, że w łóżku jest wcieloną diablicą. Przeżuł prymkę tytoniu, włożył ją sobie pod dolną wargę i przystanął, żeby podrapać Skipa, który wyrywał się na łańcuchu i chciał skoczyć na swojego pana. - Siad, łobuziaku, dobry pies - powiedział. Poczuł wyrzuty sumienia, że pies musi być uwiązany. Takie męczenie go było niesprawiedliwe: przecież zwierzak chciał tylko podkopać się pod ogrodzenie i obsłużyć sukę sąsiadów. 139 Komu to szkodziło? W końcu to naturalna potrzeba. Już on coś wiedział na ten temat. Godzina, którą spędził z Viancą w szpitalu, sprawiła, że był bardziej napalony niż byczek na polu z jałówkami w rui. Tamtego wieczoru w szpitalu Vianca wypłakiwała mu się w rękaw, a on czuł jej drżące wargi na swojej koszuli, jędrne piersi wciśnięte w brzuch i wdychał zapach jej perfumowanych włosów. Miał ochotę objąć ją, pocałować i obiecać, że wszystko będzie w porządku. Ale powstrzymał się jakoś i zachował pozory stoickiego spokoju, a przy tym miał nadzieję, że nikt z krewnych, którzy siedzieli w poczekalni, nie zauważy jego gigantycznej erekcji. Co do starej Aloise, natychmiast zabrano ją na oddział psychiatryczny; tam oświadczono, że ze względu na wiek będzie musiała zostać przeniesiona aż do Austin, gdzie jest oddział psychiatryczny dla starszych osób. Vianca odmówiła. Kiedy lekarz zasugerował, że Aloise mogłoby być lepiej w domu opieki, Vianca omal go nie opluła. - Nie madre - powiedziała, kręcąc głową. Wyjaśniła, że chce jak najszybciej zabrać matkę do domu.