świadka.
Ciężki kamień na pewno zbiłby blondyna z nóg, ale ten zwinnie się usunął i głaz uderzył w skrzydło otwartych drzwi, roztrzaskał je na dwoje, po czym spadł na ganek, stoczył się po trzech stopniach i ugrzązł w błocie. – Ach, więc tak! No to czekaj, długopoły. Twarz rycerza z drwiącej zmieniła się w zdecydowaną, podbródek wysunął się do przodu, oczy błysnęły stalą. Cudowny obrońca przyskoczył do mnicha, przyjął elegancką bokserską postawę i obsypał szeroką mordę kapitana gradem celnych, soczystych ciosów, które niestety nie zrobiły na Jonaszu żadnego wrażenia. Drab odmachnął się od natarczywego przeciwnika jak od dokuczliwej muchy, potem chwycił go za ramiona, uniósł w górę i odrzucił na dobre dwa sążnie. Przyglądająca się walce dama tylko jęknęła. Blondyn natychmiast zerwał się na nogi i zrzucił z siebie niepotrzebny w takich okolicznościach szlafrok. Koszuli pod szlafrokiem nie było, toteż oczom pani Poliny objawił się płaski brzuch i muskularna, porosła złotym włosem pierś. Teraz bojownik jeszcze bardziej przypominał Dawida. Zrozumiawszy widocznie, że takiemu niedźwiedziowi gołymi rękami nie da rady, mieszkaniec latarni obrócił się w prawo, w lewo, rozglądając się za jakimś narzędziem. Na szczęście koło szopy z zapadniętym dziurawym dachem walał się w trawie stary dyszel. Dwoma susami Dawid znalazł się przy nim, chwycił obiema rękoma i opisał nad głową świszczące koło. Wyglądało na to, że szansę się wyrównały. Polina Andriejewna nabrała otuchy, uniosła się z ziemi i wbiła zęby w sznurek. Ach, żeby szybciej uwolnić ręce, szybciej przyjść z pomocą! Goliat wcale nie przestraszył się dyszla, szedł prosto na wroga, z zaciśniętymi pięściami, opuszczoną głową. Kiedy zaimprowizowana maczuga spadła mu na ciemię, kapitan nawet nie raczył się uchylić, tylko zachwiał się z lekka. Za to dyszel przełamał się na pół jak zapałka. Kapitan znów chwycił przeciwnika za bary, rozpędził się i rzucił go, tym razem już nie na ziemię, tylko o ścianę latarni. Zdumiewające po prostu, że blondyn od takiego wstrząsu nie stracił przytomności! Zatoczył się, wdrapał na ganek – chciał zrejterować do domu, gdzie prawdopodobnie miał jakieś inne narzędzie obrony, skuteczniejsze od zbutwiałego dyszla. Ale Jonasz odgadł zamiar pięknego pana, rzucił się z rykiem przed siebie i dogonił go. Wynik pojedynku nie budził już wątpliwości. Jednym łapskiem mnich przycisnął biednego paladyna do framugi drzwi, drugie niespiesznie cofnął i zwinął w pięść, szykując się do zadania druzgoczącego, a nawet zapewne śmiertelnego ciosu. W tym właśnie momencie pani Lisicyna uporała się wreszcie z więzami. Zerwała się na nogi i piszcząc przeraźliwie, na najwyższą nutę, rzuciła się na odsiecz swojemu obrońcy. Z rozbiegu wskoczyła kapitanowi na ramiona, objęła go rękami i na dodatek ugryzła w szyję, która okazała się w smaku słona i twarda jak suszona wobła. Jonasz strząsnął lekką jak piórko damę niczym niedźwiedź psa: gwałtownie szarpnął cielskiem i pani Polina odleciała na bok. Ale od tego szarpnięcia stojący na skraju ganku olbrzym stracił równowagę, zachwiał się, a Dawid nie przegapił sprzyjającej okazji i z całych sił huknął mnicha-żeglarza czołem w podbródek. Upadek giganta, choć z niewielkiej wysokości, wyglądał nie mniej monumentalnie niż zwalenie kolumny Vendóme (Polina Andriejewna widziała kiedyś obrazek, na którym paryscy komunardzi obalają napoleoński słup). Brat Jonasz gruchnął plecami o ziemię, a potylicą uderzył w ten sam żłobkowany kamień, którym nie tak dawno próbował się posłużyć jako narzędziem mordu. Temu spotkaniu towarzyszył przerażający trzask; olbrzym legł nieruchomo, rozłożywszy potężne ręce. – Dzięki ci, Panie – z uczuciem wyszeptała pani Lisicyna. – To jest sprawiedliwe. W tej samej chwili zawstydziła się jednak własnej krwiożerczości. Podeszła do leżącego, przykucnęła, podniosła opadłą powiekę, żeby sprawdzić, czy żyje. – Żyje – westchnęła z ulgą. – To ci ma twardy czerep! Jej towarzysz boju zeszedł po stopniach, przysiadł na ganku, spojrzał z obrzydzeniem na rozbite kostki palców.